Jedno przysłowie mówi- ,,jak cię widzą, tak cię piszą”, inne, ,,że nie szata zdobi człowieka”. Ale pierwsze wrażenie jest ważne. Pachnące czystością, wyprasowane ubranie jest naszą wizytówką. Dziś niespecjalnie zastanawiamy się skąd się bierze materiał, ubranie, bielizna wszelkiego rodzaju- pościelowa, stołowa czy osobista. Idziemy do sklepu i po prostu kupujemy. Kiedy się zabrudzi- wrzucamy do pralki, wybieramy odpowiedni program i już. Często wyjmujemy wysuszoną. Teraz są takie materiały, że nawet prasować nie trzeba. A dawniej…
Dawniej było inaczej. Posiany len rósł na polu, później zbierano go ręcznie i trochę trzeba było się napracować zanim lnianą koszulę można było założyć na grzbiet. W żmudnym procesie łodygi lnu zamieniały się we włókno, później przy pomocy kołowrotka powstawała przędza. Tkacze tkali płótna, które później mogły być barwione. Gospodynie (kiedyś prawie każda panna dostawała w posagu maszynę do szycia), krawcowe szyły odzież, bieliznę. Kiedy ubranie czy bielizna się zabrudziła, trzeba było ją wyprać. I to było grubsze przedsięwzięcie (pomińmy już pranie kijankami w rzece). Rozstawiano balię, wyciągano tarę, znajdowano kostkę mydła. Potrzebna jeszcze była woda, dużo wody, którą ktoś musiał przynieść ze studni. Często wygotowywano bieliznę w dużym garze. Część krochmalono. Przekręcano przez wyżymaczkę. Trzeba było wysuszyć no i wyprasować. Albo wymaglować.
Myślę, że kobietom ulżyło kiedy pojawiły się pralki. Pierwszym daleko było do naszej ,,Frani”. A to już był wielki postęp. Dziś wiele kobiet patrząc na Franię mówi- ,,pamiętam, prałam w takiej”. Dziś mamy automaty.
A prasowanie? Żelazka były ciężkie, nieporęczne, na węgiel, na duszę, ale prasowały. Chociaż trzeba było uważać, żeby nie pobrudzić, nie przypalić. Dzisiejsze żelazka mają nawilżacze (pamiętacie ,,ustne” nawilżanie?), termostaty, czujniki.
Zapraszamy do Izby. Do końca lipca można odbyć nostalgiczną podróż do przeszłości. Dla jednych to będą wspomnienia, dla innych tylko historia.